Translate

poniedziałek, 21 listopada 2016

Kremy - nowa pasja

Odezwała się we mnie dusza chemika, zatęskniła za eksperymentami w laboratorium.
A wiedza potrzebna do przeprowadzenia zaplanowanych prób nie wywietrzała z głowy.
Do tego pociąg, ekspres, do wszystkiego co naturalne.
Chemia ramię w ramię z naturą, gdyż prawdziwy, naturalny krem zapragnęłam stworzyć.
Odżywczy, nawilżający, łagodzący i nietoksyczny  .... taki, który można zjeść.
Już dawno przestały mnie interesować kremy dostępne w sklepach. Zawiodłam się wiele razy: okazało się, że wszechobecne parafina i silikony wysuszają skórę, do tego stwarzają nieprzepuszczalną powłokę, przez którą odżywcze składniki, jeśli obecne w kosmetyku, mają małą szansę przedostać się w głąb skóry a konserwanty parabeny okazały się kancerogenne.

Nieodłącznym atrybutem chemika jest doświadczenie, więc i ja postanowiłam spróbować zrobić krem. A w prezencie urodzinowym od miłej sąsiadki otrzymałam książkę Klaudyny Hebdy o naturalnych kosmetykach wytwarzanych w domu.
Nie miałam więc wymówki, musiałam założyć dziennik laboratoryjny (raczej kuchenno-laboratoryjny) i prowadzić badania.

Do kremiku jakieś produkty z ula chciałam wcisnąć. I znalazłam cudowną informację - wosk pszczeli może grać rolę emulgatora, czyli łączyć wodę z olejem. Kolejna kopalnia wiedzy, internet, objawiła mi ogólny przepis na krem z woskiem pszczelim z podanymi proporcjami fazy wodnej, olejowej i wosku pszczelego, eureka. Do tego zaprzyjaźnione kobietki zgodziły się testować moje kuchenne kosmetyki na sobie.

foto: Maria Agnieszka Klimowicz

I tak powstało zielone mazidło, które gdy ktoś mnie pytał, nazywałam KREM dla FIONY :)
Mieszać, eksperymentować lubię chyba od czasów dzieciństwa, część składników przygotowałam sama. I tak np. odpowiednio wcześniej zrobiłam macerat z płatków nagietka. A płatki skąd? Nazrywałam latem kwiatki nagietka w ogródku mojej siostry i zwyczajnie wysuszyłam a później oddzieliłam płatki od pozostałej części, zalałam olejem słonecznikowym, a po dwóch tygodniach macerat był gotowy, piękny, żółto - pomarańczowy.

foto: Maria Agnieszka Klimowicz
Olej kokosowy, olej z pestek dyni, macerat z nagietka i wosk pszczeli wylądowały w jednym garnku i ogrzewały się na łaźni wodnej w innym, nieco większym.
W doniczkach mam kilka, jak to nazywam kwiatów funkcyjnych, w tym aloes więc chciałam wykorzystać, Oddzieliłam miąższ od zielonej skórki za pomocą plastikowej tarki i jeden (a jaki wartościowy!) składnik fazy wodnej był gotowy.

foto: Maria Agnieszka Klimowicz
Dodałam wody i gliceryny, z czego powstało coś, co przypominało drink z zielonymi glutami.

foto: Maria Agnieszka Klimowicz
Kiedy oleje z woskiem przestygły, połączyłam z zielonkawą fazą wodną, dodałam witaminę E oraz olejek lawendowy i zmiksowałam.
Woda z olejami połączyła się!, dając kremową postać i nic się nie oddzielało (niechemikom wyjaśniam: woda z olejem lub innym tłuszczem nie łączy się, stąd oczka w rosole).

foto: Maria Agnieszka Klimowicz
I tak gładki, zielony kremik wylądował w słoiczkach po kremach, a dla jak najdłuższej trwałości słoiczki trafiły do lodówki. Tak przechowywane nie psuły się nawet przez 7 tygodni, co przy naturalnym kremie jest długim czasem przydatności.

foto: Maria Agnieszka Klimowicz
Na koniec pojawił się problem. Jak właściwie nazwać moje zielone coś skoro tak dużo w tym czymś składników aktywnie działających: krem dyniowo-lawendowy, a może kokosowo-dyniowy, lub aloesowo-nagietkowy, czy też może kokosowo-dyniowo-nagietkowo-aloesowo-lawendowy?

Najłatwiej - krem dla Fiony :)


1 komentarz: